Powoli zaczęliśmy pakować pudła i pudełka. Na pierwszy ogień poszły książki. Które jadą, które na cele charytatywne, kurczę, trudny wybór. W końcu komuś się dostanie kawałek dobrej literatury. Dobrze chociaż, że są organizacje, które chcą przejąć używane książki, bo wyrzucić szkoda... Zresztą my akurat jesteśmy przedstawicielami starej ganeracji, która chleb zaniesie dla kaczek, okrawki kiełbasy dla zwierząt podwórkowych, a książkę będzie trzymało, aż się papier rozpadnie. Nic się nie zmarnuje. Cóż.
No więc wynosimy te kartony do pokoju opuszczonego przez pierworodnego, spoglądam w okno, a tam - sople takie wielkie, że szok. Metrowe olbrzymy!
Wychodzę na powietrze /nie chcę napisać, że świeże, bo to miasto/, patrzę w górę - sople jak byk, niektóre mają po trzy metry!
Wracam do domu, przyglądam się bliżej, a one -cholery - nie narosły na rynnie, tam gdzie kończy się okap, tylko pomiędzy nim a elewacją, czyli bezpośrednio przed moim oknem!
O, nie! Jak kogoś zabiją, to będzie na mój rachunek. Przez te sople nie mogłam zasnąć. Wprawdzie obowiązek usuwania takowych należy do administratora, ale wszystko jest ładnie-pięknie dopóki się nic nie stanie. Jak komuś rozwali samochód albo, co gorsza, głowę, administrator powie, że nie dostał zgłoszenia od właściciela mieszkania i nic nie wiedział. I kto będzie winny? Ja!
Nic z tych rzeczy. I na takim miłym rozmyślaniu zeszła mi cała zimowa noc.
Rankiem postanowiłam wziąć sprawę w swoje ręce. Ja tam przesądna nie jestem, ale doskonale znam złośliwość przedmiotów martwych i zjawisk naturalnych. Zamierzam się wyprowadzić, dom buduję, jak nic, w tym roku komuś sopel głowę rozwali. Z mojego okna!
Wzięłam się więc za smarowanie zgłoszenia.
Napisałam, że mam usterkę, że leje się woda za oknem i potworzyły sie sople zagrażające życiu i zdrowiu, że proszę o usunięcie jednego i drugiego... wszystko w dwóch egzemplarzach, drugi ad acta. Zaniosłam, podpieczętowali, że wpłynęło.
Do miejsca zamieszkania wracałam jak na skrzydłach. Teraz jak ktoś się zabije, to nie na mój rachunek, mam na piśmie.
I co daje słowo pisane?
Otóż spółdzielnia też widocznie nie chciała mieć nikogo na sumieniu, bo w ciągu 1/2 godziny od dostarczenia zgłoszenia zjawił się u mnie pracownik tejże i sople usunął. Przy okazji dowiedziałam się, że usterki jako takiej nie posiadam, gdzyż bezpośrednio do muru przylega jeszcze jedna, niewidoczna dla mnie rynna i jak napada i namrozi to rozsadza i woda się wydobywa bokiem, w tym roku tylko u mnie, ale tak normalnie to na całej szerokości budynku. Niech im będzie, nie zamierzam się wgłębiać.
A pismo trzymam jak skarb złoty, bo /patrz: prawa Murphiego/ z przedmiotami martwymi i zjawiskami naturalnymi nie skończyłam jeszcze, jednym słowem nic nie wiadomo...