Klątwa upiornego okna
czyli złośliwość przedmiotów martwych
Chciałam zawiesić firanki. Zeby nikt nas nie obserwował, zeby dać znać potencjalnym złodziejom i komu tam jeszcze, ze tu ktoś mieszka itede.
Dostałam - w prezencie takowe. Ładne, z Ikei, o szlachetnej nazwie Lill. DZIĘKI!!!!!!
Firaneczki są lekkie, zwiewne i - do samodzielnego przycięcia.
Pomyślałam sobie - cóz to dla mnie, szyć potrafię, jestem dość dokładna i diabelnie cierpliwa, a jeszcze bardziej uparta. Uda się. Co ma się nie udać?
Podczas mierzenia pierwszego kompletu moja wiara nieco się zachwiała. Firanki dawały się dowolnie układać i równie dowolnie się mierzyły, o cięciu nawet nie wspomnę. Zanim skończyłam salon wypróbowałam juz kilka mniej lub bardziej nowatorskich metod mierzenia przelewającego się tiulu. W tym celu uzyłam: kartki od zeszytu, nitki, miarki wysuwanej, kątnika i dosłownie wszystkiego co wpadło mi w ręce. Dzień pierwszy zakończyłam z poczuciem nie do końca spełnionego obowiązku, ze świadomością, ze mam /o dziwo/ dobrze sklecone firanki tarasowe, przyzwoite na oknie, nazwijmy je, jadalnym i trochę mniej przyzwoite na, nazwijmy je, salonowym.
Nic więc dziwnego, ze noc spędziłam na wymyślaniu nowych sposobów mierzenia i cięcia, zwłaszcza, ze tych okien zostało jeszcze od cholery i troszeczkę.
Wymyśliłam
Rozwiązanie było genialne. Piorunem obcięłam to co miało wisieć w górnych dwóch pokoikach i w kuchni. Z przeświadczeniem, ze juz potrafię zabrałam się za nieszczęsne okno salonowe. A ono - złośliwie mignęło mi szybką.
Juz wiedziałam, ze nie będzie łatwo. Przymierzyłam z calucha i genialną metodą śmiało śmignęłam nozyczkami. Krzywo. Nawet do sześciu centymetrów róznicy między tym co miało być a tym co było. Niezrazona użyłam zepsutych firanek na mniejsze okna i, z nieco mniejszą wiarą, z pomocą Węza przystąpiłam do kolejnej próby. Krzywo.
Okno uśmiechało się złośliwie, tymczasem ciągle było z czego wyrównać.
Postanowiliśmy do tego celu wykotrzystać karnisz i dylatację przebiegającą pośrodku salonu. Wąz odmierzył równą odległość i trzymał karnisz, zeby się nie zruszył, a ja przesuwałam firankę i cięłam po dylatacji. Zlana siódmym potem przyjrzałam się dziełu. Wyglądało prosto, więc obrębiłam paskudztwo. Krzywo!!! Jakby spod ziemi wyrósł nagle na firance garb. Okno wyglądało na zadowolone. Ja - totalnie zniesmaczona poszłam spać.
Rano wzięłam nozyczki, połozyłam garb luzem na parapecie i najnormalniej w świecie - ucięłam. Obrębiłam i nie oglądam. Jest przyzwoicie, ufffff.....
Złośliwość przedmiotów martwych czyli coś o cierpliwości.
Do obrębiania firanek niezbędna jest maszyna do szycia. Mam takową, uzytkuję od 30tu lat i znam jak zły szeląg. Maszyna oczywiście wtórowała złośliwemu oknu, starając się co i rusz wymyslać rózne numery, zeby tylko mi utrudnić. Ale znam gadzinę. Postanowiłam wziąć ją cierpliwością. Mimo ze kipiałam wewnętrznie, nie dałam po sobie poznać do końca, ze zauwazyłam jej złośliwości, a juz na pewno, ze jest w zmowie z TYM oknem. O nie. A maszynisko - no cóz, kiedy tylko się połapało, ze materiał do obrębienia się kończy, albo nie daj Boze, ze to juz ostatnia firanka - urywało, plątało, chowało nitkę pod szpulką, kazało sobie po 50 razy igłę nawlekać itepe.
I wiecie co? Wytrzymałam.
Dziś w moim domu wiszą piękne firanki w kazdym oknie...