Jak dwa wariaty zerbraliśmy się nieco późniejszym popołudniem i popędziliśmy co mechaniczny koń wyskoczy tylko po to, żeby przespacerować się przez chwilkę po naszym domku. Wzięliśmy ze sobą kapcie i tak zaopatrzeni ruszyliśmy na świeżutką posadzkę, po której w końcu można było spróbowac pochodzić. Zajrzeliśmy w każdy zakamarek. Posadzki wylane ładniutko, wreszcie jest czysto.
Nie wiem czy wspominałam: nie lubię bałaganu, jakoś niespecjalnie się czuję, kiedy nie ma możliwości wyjść z pomieszczenia bez pobrudzenia się. Dlatego kurz budowlany, piasek naniesiony przez buty i buciory, kapki cementu czy też betonu, czy też gładzi, czy też szpachli, czy też kleju do szału mnie doprowadzają. I nie jest to bynajmniej efekt mojego perfekcjonizmu. Co to, to nie! Do perfekcjonisty jeszcze baaaaaaaardzo dużo mi brakuje, z łatwością potrafię ścierpieć skarpetki rzucone na dywan... no może niezbyt długo, ale jednak.
Ja po prostu nie lubię pyłu.
Postanowiłam zatem zwiedzić domek w stanie czystym. I na dodatek, a może szczególnie dlatego, że teraz absolutnie nikt się tam nie kręci. Domek sobie dosycha, podłoga paruje itp.
Nic, tylko zwiedzać.
Delikatnie stawiając kapcioszki obejrzeliśmy sobie salon, wcześniej podglądany tylko przez szybkę:
Tutaj bardzo chciałam sprawdzić jak to będzie z podłogą kontra drzwi tarasowe. Powinno być ok.
To jest to samo, tylko widok narożny. Jak widać na parapetach zagościło wszystko, o grzejnikach i wygrzewających sie piłach /wrrrrrr/ nie wspominając.
Tu widok na kawałeczek kuchni. Tam zdaje się, nic nie leży...
Wejdźmy na górę. Ponieważ posadzki już oglądaliśmy, zwracamy szczególną uwagę na balkon, obszalowany i wylany.
Schodzimy...
Jeszcze tylko rzut oka na schowek pod schodami i...
żegnamy się z domeczkiem, calutkim szarym. Pa pa!!!